Początek
września tego roku... tę wizję miałam, kiedy siedziałam w nocy
na ziemi z bosymi stopami. Kilkanaście metrów ode mnie było
ognisko, ale potrzebowałam być sama. Medytowałam. J. wówczas podszedł do mnie i zapytał, czy przynieść
mi skarpetki, bo noc była dosyć chłodna. Ale podziękowałam i
odmówiłam, ponieważ wiedziałam, że jeśli bym założyła
wówczas skarpetki, to straciłabym to głębokie połączenie z
Ziemią, jakie miałam. Odniosłam wrażenie jakby znikło moje
ciało. Co ciekawe, widziałam światło kolorowych punkcików korali
na szyi, które sama "utkałam" i niektóre wzory z
muszelek na mojej tybetańskiej spódnicy... Reszta ciemność. Te
wzory drgały z pewną częstotliwością i zamieniły się w
drgające niteczki. Moja świadomość podążyła za tymi
niteczkami. "Widziałam", a może bardziej czułam - na
prawdę to trudno opisać - że Ziemia miała mocną i piękną
energię. Czułam te drgania i wiedziałam, że Ziemia jest połączona
ze Słońcem i że współbrzmią ze sobą w pełnej harmonii. I że
te wibracje łączą też planety ze sobą, a może nawet całą
galaktykę... Czułam te wibracje i widziałam jak wiry, widziałam
wiele wirów, które współbrzmiały w coraz większej harmonii..
Miałam odczucie, jakby to był jakiś początek kosmicznego
(twórczego) aktu (?) Wiedziałam, że Ziemia jest gotowa na całkiem
nowe pieśni, że czeka, by je zacząć śpiewać… Czy komuś
zależy, żeby te nowe pieśni się nie przejawiły, by wciąż
brzmiały stare?
To
pytanie już jest mało istotne. Tamto moje pytanie nie ma już
znaczenia. Bo poczułam wówczas, takie dźwięki i takie wibracje,
jakich wcześniej nigdy jeszcze nie czułam. I zaczęłam wydawać z
siebie te dźwięki i widziałam ich energie i drgania, chociaż
czułam siebie, ale tak, jakbym znikła, jakbym sama stała się tą
wibracją.
Zrozumiałam, że mam dostrajać swoje ciało do tych dźwięków. Że będę śpiewać nowe dźwięki i pieśni płynąca z serca, wibrujące w moim ciele.