niedziela, 10 stycznia 2010

NAUKA LATANIA WE ŚNIE




Na początku latania uczyłam się we śnie. Przez kilka lat we snach pływałam w powietrzu tak zwaną "żabką". Ojciec nauczył mnie pływać na jawie, gdy miałam najwyżej sześć lat. Przepłynęłam wtedy razem z nim rzekę Bóg.

Potem miałam sen, w którym latająca kula z czymś w rodzaju skrzydeł (coś podobnego widziałam po latach jako latającą złotą piłkę w filmie o Harrym Porterze) zaprosiła mnie do nauki latania. Złapałam ją za "skrzydła". Najpierw mocno szarpała, ale nagle przyszła do mnie wiedza, że mogę kulą kierować przy pomocy mojej świadomości. No i zaczęło się: latałam we wszystkie możliwe strony, z różnymi prędkościami, w pełni kontrolując lot.

Jeszcze nigdy nie latałam sama poza snem. Samolotami, owszem, ale żadnego nie prowadziłam.

Następnie latałam już w snach bez pomocy kuli, tak po prostu, świadomie, jak czasem duchy w filmach dla dzieci.

Potem z kolei byłam przygotowywana do prowadzenia statku kosmicznego. Nie było żadnych przyrządów sterowniczych prócz mlecznego, jakby szklanego blatu, na którym należało położyć dłonie i prowadzić statek kosmiczny siłą woli. To też we śnie. Wiem, że już umiem latać statkami kosmicznymi. Czekam cierpliwie na odpowiedni moment. Może "Korab" kosmiczny to będzie... :-) (*)

 A ostatnio znów innego latania nauczyłam się we śnie. Szłam sobie krętą ścieżką górską w bardzo wysokich górach. Powyżej czterech tysięcy metrów nad poziomem morza. Podeszłam do skraju tej drogi i w dole zobaczyłam strome ściany wąwozu, głębokiego na jakieś tysiąc metrów. Odbiłam się stopami od krawędzi urwiska i nagle poleciałam. Najpierw w dół, a potem w górę. Szybowałam raz w dół, raz w górę wąwozu tak, jak szybują najszybsze ptaki. W pewnej chwili jednak spowolniłam swój lot i przysiadłam na długiej gałęzi pokrytej kilkoma zaledwie liśćmi. Wystawała ona trochę zadziornie ze ściany urwiska. Poczułam, jak trzepocząc skrzydłami składam je wzdłuż tułowia. Trochę mało płynny zdawał mi się ten ruch. A gałąź w tym czasie lekko się zakołysała. Ledwo, ledwo... leciuteńko. Był to mój pierwszy lot jako... orła.


dodane
(*) Dziś (2013 rok)  już wiem, co to znaczyło...

Pomogłam niedzwiedziowi

 Kiedyś zaopiekowałam się dzikim niedźwiedziem, który "szalał" po centrum handlowym. Ludzie w panice uciekali przerażeni, ale ktoś był na tyle przytomny, że wezwał jakieś odpowiednie "służby porządkowe". Przedstawiciele tych służb po pojawieniu się na miejscu zastanawiali się, czy "potwora" uśpić i wywieźć gdzieś, czy raczej zastrzelić na miejscu. A ja w tym czasie - mimo licznych protestów i ostrzeżeń - podeszłam do zwierzęcia, zaczęłam z nim rozmawiać i wytłumaczyłam mu, że będzie lepiej dla nas obojga, jeżeli na chwilę pozwoli mi założyć sobie coś w rodzaju obroży i wyprowadzić się. Zwierzę pozwoliło i wyszłam z nim stamtąd prowadząc je "na smyczy"; była to tylko nasza umowa. 

Potem zostaliśmy przyjaciółmi.