środa, 13 października 2010

SZKOŁY SZTUKI ŻYCIA ZAMIENIONE NA SZKOŁY SZTUK WALKI





Byłam w Szkole Sztuk Życia 


byłam w “Szkole Życia” i M. był moim nauczycielem.  I te szkoły zaczęto zamieniać w “Szkoły Walki”. Uczyliśmy się w tej szkole wielu niesamowitych umiejętności. Trochę jakby to była szkoła dla naguali. W tym śnie byłam młodym, utalentowanym mężczyzną i stosunkowo szybko “przerosłam” w wielu umiejętnościach swojego nauczyciela.
W tym czasie ktoś, kto sprawował “rządy nad tą krainą”, ktoś jak król, postanowił zamienić wszystkie takie Szkoły Sztuk Życia na Szkoły Sztuk Walki. Król chciał mieć wojowników, którzy będą dla niego zdobywać nowe tereny, nowe bogactwa itp. Potrzebował jak największej ilości sprawnych wojowników i… morderców.

Król wydał rozkaz i owe szkoły - klasztory miały zostać przygotowane na zmianę "profilu". Wówczas M. zaproponował mi, żebym został nauczycielem w takiej szkole, ale ja odmówiłem tłumacząc mu z całym należnym mu szacunkiem, że moja ścieżka jest inna. Nie zamierzam nikogo zabijać ani uczyć zabijania. On nie chciał przyjąć mojej odmowy i długo ze mną rozmawiał próbując używać różnych argumentów. W pewnym momencie z miłością w sercu, chociaż stanowczo powiedziałem, że w takim razie odchodzę; odmówiłem nauczania zabijania. 

W nocy M. zakradł się do pokoju, w którym spałem i chciał mnie zabić. Ale ja na moment wcześniej przebudziłem się i usłyszałem, że ktoś wszedł. Czekałem leżąc w łóżku na rozwój sytuacji. M. starał się cicho podejść jak najbliżej i gdy podniósł rękę z nożem w dłoni, by mnie zaatakować, odepchnąłem go, sięgnąłem po kij leżacy pod moim łóżkiem i zacząłem się bronić. W pewnym momencie M. znalazł się na podłodze, a mój kij był na jego gardle. Wystarczyłoby jedno mocne pchnięcie... Ale nie zrobiłem tego. Powiedziałem, że nie zabiję go, że kocham go, ale odchodzę. I że może kiedyś spotkamy się na ścieżce wolności i miłości. 

I odszedłem.

Ten sen był dłuższy, ale dla mnie ten fragment był najważniejszy. Oto ciąg dalszy tego snu:


Podróżowałem długo. Podążałem w kierunku dżungli. Na swojej drodze spotykałem wiele podobnych sobie (kobiety i mężczyzn). Zaczęło nas coraz więcej dołączać się. Podróżowaliśmy razem wiedząc, że podążamy do celu, miejsca gdzieś ukrytego w dżungli… Wylądowaliśmy któregoś dnia wszyscy razem w dżungli i natrafiliśmy na piękne miejsce, w którym było miasto. W tym mieście żyli ludzie o niesamowitych umiejętnościach…. Któregoś dnia wszyscy "odeszliśmy" razem… znikliśmy... "zdematerializowaliśmy się"...

koniec snu.

Możesz sobie wyobrazić, jaki szok przeżyłam pewnego dnia, kiedy przeczytałam parę miesięcy później o odkryciu w dżungli, (bodajże w Brazylii, ale teraz już nie pamiętam, bo nie zanotowałam sobie tej informacji) miasta, w którym… nie było żadnych grobów. A wszelkie przedmioty użytkowe były tak pozostawione, jakby nagle wszyscy mieszkańcy jednego dnia opuścili to miasto. Jakby nagle znikli. Jeszcze dziś na samo przypomnienie o tym fakcie przechodzi przez moje ciało fala “gorącej” energii…


niedziela, 10 października 2010

Pożegnanie z mamą

A mama już nie żyje. Dopiero w rok po jej śmierci, w jednym ze snów udało mi się z nią pożegnać serdecznie i czule, w miłości. Ten sen: Ja byłam sobą w wieku takim, jakim jestem, ale moja mama była małą 7. albo 8.letnią dziewczynką i to ja wzięłam ją na ręce, tuliłam czule i mówiłam, że ją kocham. Potem obok nas pojawił się anioł. Aniołem, a właściwie anielicą, okazała się być kiedyś starsza o dwa lata siostra mojej mamy, która umarła mając osiem lat. Jednak jako anioł przejawiła się w postaci "osoby dorosłej". I - o dziwo - mama od razu ją rozpoznała jako swoją siostrę Marysię.

Wzięłyśmy się wszystkie za ręce i tańczyłyśmy taniec w powietrzu, jakbyśmy stały się wstążką wywijającą spirale i esy floresy w kosmicznym pląsie. Potem znów wróciłyśmy do swoich postaci z początku snu.

Anioł i dziewczynka trzymając się za ręce odchodziły w świetlistą dal... Patrzyłam jak się oddalają coraz bardziej. Dziewczynka aż podskakiwała z radości. Ja zostałam.I powędrowała sobie w stronę światła.

________________________________________________________________________

A tata? Dla taty teraz najważniejsze w naszych relacjach jest to, żebym była szczęśliwa, Piękne, prawda?

Znam dużo dzieci, które są traktowane tak, jak są, a wiemy, że mogłyby być traktowane inaczej. I myślę sobie, że wszystkie dzieci są urocze, inteligentne, kontaktowe, wrażliwe i dobre. Jeśli zaś są inne, to nauczyły się tej inności w szkole życia. Najczęściej od rodziców albo innych dorosłych.




środa, 14 kwietnia 2010

Gąbka w oceanie






Kiedy Gąbka chce rozpoznać otaczającą ją rzeczywistość dostrzega najpierw inne gąbki, podłoże, rośliny, ryby itp. itd. Bada je, porównuje, w pamięć swoją zapisuje… Wobec nich niejako określa samą siebie jako trochę inną, a trochę podobną innym bytom jak ona indywidualnym. Gąbka musi się mocno nawysilać, porozglądać, ruszać, skręcać, badać… Oswoiła się nawet z rekinami i słucha uważnie ich wiedzy na temat oceanu, którą nazywa mądrością. Zauważa też Ocean niezgłębiony i bezkresny. Ale widzi Go wyłącznie na zewnątrz. I w ten sposób nieświadomie wodę, jaka w niej się zawiera, wyciska ze wszech sił poza siebie. Wydaje jej się wtedy, że jest istotą odrębną od otaczającego ją oceanu, choć jej naturą jest przecież nasączenie.
Kiedy jednak przypomni sobie o swojej własnej naturze, nie musi się już więcej wysilać, napinać, wyżymać… i cierpieć. Dokonuje w takiej chwili odkrycia, przypomnienia, rozpoznania, że Ocean jest w niej, że poprzez niego jest połączona z całością i jest jednym z oceanem i wszystkim, co ją otacza i co nazywa rzeczywistością albo iluzją, a nawet zjawami :-) Rozluźnia się, relaksuje i uzyskuje stan wewnętrznej harmonii… Wypełnia ją czysta woda Oceanu. I nie boi się nawet śmierci, bo już wie, że coś takiego nie istnieje.

Dla tych, co lubią, zagadka:
Jaką rolę pełni Ocean w bajeczce?
Dla tych, co nie lubią zagadek:
Gąbka to analogia do istoty ludzkiej oraz każdego odrębnego, indywidualnego bytu...

środa, 17 marca 2010

O DZIECIACH, KTÓRE PRZYJDĄ





Każde dziecko będzie się rodzić (a może to już gdzieś było?) tylko wtedy, gdy przyjdzie w wizji do kobiety, którą wybierze za matkę i do mężczyzny, którego wybierze za ojca. Ci będą tylko biologicznymi rodzicami, ponieważ po urodzeniu dziecka, wszystkie kobiety staną się matkami, a wszyscy mężczyźni ojcami dla niego lub niej. Dziecko samo wybierać sobie będzie, z kim w danym okresie rozwoju chce najczęściej przebywać i od kogo pobierać nauki. Dzięki temu wśród dzieci nie będzie żadnej konkurencji, wszystkie dzieci będą przychodzić na świat jako kochane, upragnione i z wyjątkowymi darami. I wszystkie będą kochane przez wszystkich. I wszyscy będą porozumiewać się telepatycznie...




Inna wizja:
dzieci dojrzewały i rodziły się w kwiatach, ale kilka osób przez jakiś czas codziennie medytowało przy tym kwiecie przekazując mu swoją energię. Kwiat taki dla mnie jest istotą żywą i to z duszą. Wiem, że takie rośliny istnieją. I wiem, że wiele roślin na Ziemi także jest dużo bardziej rozwiniętych od “przeciętnego” człowieka i mają piękne, bardzo “stare”dusze.. Potem rodziło się z takiego kwiatu dziecko bez żadnego bólu i cierpienia, a proces narodzin był pięknym aktem wchodzenia w sposób świadomy w nową rzeczywistość. Takie dziecko było przyjmowane zawsze z wielką radością i miłością takiej społeczności i wszystkich, którzy pracowali nad przekazywaniem energii kwiatu i dziecku. A dziecko już było na tyle dojrzałe, że po narodzinach chodziło o własnych nogach (jak np. konie po urodzeniu). Dziecko takie nie było karmione mlekiem matki, ale jakimiś owocami i nektarem z roślin.

sobota, 13 marca 2010

O MATCE GALAKTYCE



Byłam Matką Galaktyką. Poczułam jej miłość. Ona kocha wszystkie swoje dzieci: Słońca, Mgławice… i wnuki: Planety i Księżyce… Także wszystkie Istoty kocha tak samo, nikogo nie wyróżnia. Z taką samą miłością traktuje te, które przedłużają swoją formę istnienia pożerając i unicestwiając inne formy jak i te, które mają taki sam szacunek do siebie samych oraz innych form i szukają przyjaznych sposobów współistnienia z innymi formami.

O spotkaniu z maskami buddyjskich Strażników.


Przyszły do mnie. Jakieś potwory...Wyglądały przerażająco. Przyjrzałam im się dokładniej. Były to maski. Straszne maski, przerażające...  Można by powiedzieć, że "potworne" i próbowały mnie straszyć. Wiedziałam, że to jest jakaś próba dla mnie. Skupiłam się na miłości. Wiedziałam, że nie chcę ich się bać, że nie dam się zastraszyć, więc się do nich uśmiechałam i czułam miłość. One coś buczały, wydawały dziwne dżwięki i straszyły, a ja śmiejąc się powiedziałam im, że się ich nie boję, że je kocham. Wiem, czemu służą, ale dla mnie nie są straszne, lecz piękne. No to wysłały do mnie jeszcze "straszniejsze". A moja reakcja była identyczna. Zaczęłam się śmiać, że mnie nie przestraszą, bo je kocham. I one wtedy zaczęły śmiać się razem ze mną i zaczęliśmy tańczyć razem. to był piękny, kosmiczny taniec.

A dopiero kilka dni póżniej zaczęłam szukać w internecie masek i okazało się, że te maski ze snu były takie, jak maski buddyjskie np. Mahakali... Bardzo podobne. I w różnych kolorach...




-> "buddyjscy strażnicy"...

środa, 10 lutego 2010

POLE ŚWIADOMOŚCI BUDDY

Przypomniała mi się wizja, jaką miałam kilka lat temu w czasie medytacji - odzyskiwania cząstek tożsamości...
Około 12 lat temu na warsztatach z Brucem Moenem nauczyłam się pewnej metody odzyskiwania różnych części swojej tożsamości... Można wytłumaczyć to w ten sposób, że w poprzednich wcieleniach żyłam w różnym czasie jako kobieta albo mężczyzna, jednak po śmierci jakieś części mojej Duszy utknęły i nie udały się tam, gdzie powinny. Takie części należało odzyskać i zaprowadzić w odpowiednie miejsce - coś w rodzaju nieba albo "uzdrowiska" dla dusz.
Przy okazji "odzyskiwania" pewnej swojej cząstki tożsamości, która okazała się być młodym pięknym Hindusem, wybrałam się w rezultacie w podróż uzdrawiająco-uwalniającą. Ten młody Hindus, mimo, że był bardzo oddanym uczniem podążającym za naukami Buddy, był bardzo nieszczęśliwy. Jako dziecko został pozbawiony możliwości uprawiania seksu, ponieważ rodzina przeznaczyła go do pełnienia funkcji eunucha należącego do świty pewnej królowej. Umarł mniej więcej około roku 1750. Ów Hindus o imieniu Kali, bardzo cierpiał z powodu, że jego ojciec - gdy on był jeszcze małym dzieckiem - zadecydował o jego kastracji. Kali nie mógł się z tym pogodzić i w rezultacie w wieku około 20 lat popełnił samobójstwo. Po śmierci utknął w miejscu, które było jego azylem. Spotkałam go siedzącego pod baldachimem w pustej kosmicznej przestrzeni modlącego się nieustannie do Buddy o przebaczenie. Gdy wraz z przewodnikiem zbliżaliśmy się do istoty, którą miałam odzyskać jako część mojej tożsamości, z  daleka wydawało mi się, że zbliżamy się do pięknej kobiety siedzącej w pozycji kwiatu lotosu, ale gdy zatrzymaliśmy się kilka metrów przed tą istotą, zobaczyłam młodego, pięknego mężczyznę o długich do pasa, czarnych włosach i śniadej cerze.
W  tej pracy odzyskiwania moim przewodnikiem - Pomocnikiem *1) w świecie niefizycznym był wtedy bardzo stary Hindus *2) . Pojawił się obok mnie, ale początkowo nie widziałam dokładnie jego rysów. Przedstawił mi się w dziwny sposób. Kiedy zapytałam go o imię, powiedział, że prościej będzie, jak będę na niego mówiła "guru". Ale nie było takiej potrzeby w naszej podróży, abym go jakkolwiek nazywała. Kiedy już udało mi się nawiązać z Kalim kontakt, kiedy wytłumaczyłam mu, po co przybyliśmy do niego razem z przewodnikiem, przewodnik zwrócił się do niego i powiedział o tym, że już czas, by Kali poszedł dalej i wyzwolił się ze swojego niefizycznego więzienia, w którym utknął. W pewnym momencie "eteryczna" postać młodego mężczyzny zaczęła zmieniać się w coś w rodzaju energetycznej kuli, która powoli zbliżała się do dłoni starego Hindusa i usadowiła w jej zagłębieniu. Przewodnik trzymał ją delikatnie jak świetlisty kolorowy bąbel.

Wówczas udaliśmy się razem z przewodnikiem do pewnego miejsca. Poruszaliśmy się w przeźroczystych kulach, które były czymś w rodzaju pojazdów. Pamiętam taki odcinek drogi, kiedy przesuwaliśmy się lecąc tuż nad poziomem morza albo oceanu…"kosmicznego oceanu"... 
Nie pamiętam, czy zanurkowaliśmy do oceanu czy polecieliśmy w kosmos. A może to nie ma różnicy? W każdym razie w pewnym momencie razem z przewodnikiem trafiliśmy do pola wypełnionego niesamowitą i gęstą energią. Było to pole przestrzeni – jak ocean bez brzegów (nie widziałam, żeby był tam jakiś brzeg) wypełnione energetycznymi „vortexami”, które drgały z różnymi częstotliwościami. Jedne tworzyły niższe, a inne wyższe stożki. Pulsowały one dźwiękami i jakby „szukały” współbrzmienia ze sobą (jak orkiestra, która nastraja instrumenty). A potem powstawały tam kosmiczne symfonie. Przewodnik wypuścił z dłoni owego bąbla, który wleciał do tego energetycznego oceanu.
Zapytałam przewodnika, co to za miejsce? Odpowiedział:

- Przecież doskonale wiesz. Przypomnij sobie.
 Przypomniałam sobie. To było Pole Świadomości Buddy… W nim lub z niego właśnie powstawały różne światy.

I ten stary Hindus… 
właśnie sobie przypomniałam, że to przecież może był i Budda :-) (chyba niebiesko-błękitny), który "część mnie" jako Kalego zaprowadził do “Pola Świadomości Buddy" :-)

dodane 2014 rok
Po kilku latach, ostatnio znalazłam takie zdjęcie - obrazek:
Podobnie ja i przewodnik o imieniu guru poruszaliśmy się nad powierzchnią oceanu kosmicznego w takich "bąblowych pojazdach"

SEN o SPIRALI

Widziałam symbol jedności. Była to jakby spirala, ale nie płaska. To była spirala stożkowa, była wielowymiarowa. 
Jako płaską można by ją przedstawić jako spiralę, której środek połączony jest linią prostą z końcem zewnętrznym spirali.
Kiedy jednak patrzyłam na całość, wtedy widziałam jednocześnie różne kierunki i sposoby poruszania się i działania przestrzennego i czasowego: liniowy i spiralny, do wewnątrz i na zewnątrz, elektro-magnetyczny… Spirala ma dwa kierunki i wcale nie mam na myśli jej prawo i lewoskrętności, lecz: do środka i na zewnątrz. 

Do środka:
Wolność, Miłość, Wolna Wola.
Od środka:
Wolna Wola, Miłość, Wolność.

I w tym wszystkim była i jest jeszcze JEDNOCZESNOŚĆ.


Taka spirala, jak na zdjęciu powyżej znajduje się w środku torusa:



A tu transformacja torusa w podwójną sferę oraz transformacja podwójnej sfery w torusa:


poniedziałek, 18 stycznia 2010

NIEBIESKA ISTOTA I PROWADZENIE KOSMICZNEGO STATKU


Na obrazku Surya Varuna - boska istota, 4 z 12. boskich SŁOŃC. Ten obrazek znalazłam dzisiaj czyli 11.11.12 na stronie: http://www.harekrsna.de/surya/12adityas.htm

Znalazłam się we wnętrzu statku kosmicznego, w którym znajdowała się istota podobna kobiecie, ale wiedziałam, że ona była jakby "częścią tego statku".
Jej skóra miała piękny odcień  niebieski "powlekany" cienką warstwą złota opalizującego tęczowo.
Za moją zgodą wstrzykiwała mi płyn w żyłę na dłoni - wierzchniej części. Płyn miał podobną barwę intensywno-niebieską, a w nim była zawarta wiedza między innymi o sposobie prowadzenia statku kosmicznego.

Istota ta uprzedziła mnie, że cała dawka wprowadzona do organizmu za jednym razem mogłaby spowodować zbyt duże przeciążenia, dlatego miałam dać jej sygnał, kiedy poczuję ból. I tak się stało. Wtedy istota natychmiast przerwała iniekcję i przekazała mi wiadomość telepatycznie (nie używając mowy), że następną dawkę płynu (i wiedzy) otrzymam w odpowiednim czasie, gdy będę gotowa.

Potem usiadłam przy blacie "sterowniczym", który z kolei wyglądał jak tafla z białego kryształu, położyłam na nim dłonie i wiedziałam, że kierowanie tym statkiem będzie się odbywało za pomocą woli.

Ten sen wydawał się bardzo realny. Po przebudzeniu wszystko pamiętałam bardzo dokładnie i czułam, jakbym nagle została "przerzucona" z jednej realnej bardzo rzeczywistości do drugiej.


niedziela, 10 stycznia 2010

NAUKA LATANIA WE ŚNIE




Na początku latania uczyłam się we śnie. Przez kilka lat we snach pływałam w powietrzu tak zwaną "żabką". Ojciec nauczył mnie pływać na jawie, gdy miałam najwyżej sześć lat. Przepłynęłam wtedy razem z nim rzekę Bóg.

Potem miałam sen, w którym latająca kula z czymś w rodzaju skrzydeł (coś podobnego widziałam po latach jako latającą złotą piłkę w filmie o Harrym Porterze) zaprosiła mnie do nauki latania. Złapałam ją za "skrzydła". Najpierw mocno szarpała, ale nagle przyszła do mnie wiedza, że mogę kulą kierować przy pomocy mojej świadomości. No i zaczęło się: latałam we wszystkie możliwe strony, z różnymi prędkościami, w pełni kontrolując lot.

Jeszcze nigdy nie latałam sama poza snem. Samolotami, owszem, ale żadnego nie prowadziłam.

Następnie latałam już w snach bez pomocy kuli, tak po prostu, świadomie, jak czasem duchy w filmach dla dzieci.

Potem z kolei byłam przygotowywana do prowadzenia statku kosmicznego. Nie było żadnych przyrządów sterowniczych prócz mlecznego, jakby szklanego blatu, na którym należało położyć dłonie i prowadzić statek kosmiczny siłą woli. To też we śnie. Wiem, że już umiem latać statkami kosmicznymi. Czekam cierpliwie na odpowiedni moment. Może "Korab" kosmiczny to będzie... :-) (*)

 A ostatnio znów innego latania nauczyłam się we śnie. Szłam sobie krętą ścieżką górską w bardzo wysokich górach. Powyżej czterech tysięcy metrów nad poziomem morza. Podeszłam do skraju tej drogi i w dole zobaczyłam strome ściany wąwozu, głębokiego na jakieś tysiąc metrów. Odbiłam się stopami od krawędzi urwiska i nagle poleciałam. Najpierw w dół, a potem w górę. Szybowałam raz w dół, raz w górę wąwozu tak, jak szybują najszybsze ptaki. W pewnej chwili jednak spowolniłam swój lot i przysiadłam na długiej gałęzi pokrytej kilkoma zaledwie liśćmi. Wystawała ona trochę zadziornie ze ściany urwiska. Poczułam, jak trzepocząc skrzydłami składam je wzdłuż tułowia. Trochę mało płynny zdawał mi się ten ruch. A gałąź w tym czasie lekko się zakołysała. Ledwo, ledwo... leciuteńko. Był to mój pierwszy lot jako... orła.


dodane
(*) Dziś (2013 rok)  już wiem, co to znaczyło...

Pomogłam niedzwiedziowi

 Kiedyś zaopiekowałam się dzikim niedźwiedziem, który "szalał" po centrum handlowym. Ludzie w panice uciekali przerażeni, ale ktoś był na tyle przytomny, że wezwał jakieś odpowiednie "służby porządkowe". Przedstawiciele tych służb po pojawieniu się na miejscu zastanawiali się, czy "potwora" uśpić i wywieźć gdzieś, czy raczej zastrzelić na miejscu. A ja w tym czasie - mimo licznych protestów i ostrzeżeń - podeszłam do zwierzęcia, zaczęłam z nim rozmawiać i wytłumaczyłam mu, że będzie lepiej dla nas obojga, jeżeli na chwilę pozwoli mi założyć sobie coś w rodzaju obroży i wyprowadzić się. Zwierzę pozwoliło i wyszłam z nim stamtąd prowadząc je "na smyczy"; była to tylko nasza umowa. 

Potem zostaliśmy przyjaciółmi.