wtorek, 18 października 2005

BIAŁA OWŁOSIONA ISTOTA


18 październik 2005

Leżałam w ciemności. Otaczały mnie skały. Początkowo wydawało mi się, że leżę w kamiennym grobie. Gdy zaczęło się pojawiać światło, rozpraszało się we wnętrzu olbrzymiej jaskini – pieczary skalnej. Jej przestrzeń mogła mieć około pięciuset metrów kwadratowych. Ja leżałam na naturalnie wyżłobionej w ścianach skały półce skalnej. Pod sobą miałam legowisko z liści, traw i jakichś piór.
Stoję na zewnątrz jaskini oparta o trzymetrowy głaz. Czegoś się bałam. Spojrzałam na swoje ciało. Było całe mocno owłosione. Miałam piękny nabrzmiały brzuch. Poczułam w nim poruszające się dziecko. Zauważyłam podchodzącą do mnie starszą kobietę, która w dłoni trzymała długą dzidę. Kobieta stanęła naprzeciwko mnie i wyciągnęła dzidę w kierunku mojego brzucha. Raptownie wbiła ostrze w mój brzuch i zakręciła nią okrąg w moim brzuchu. Czułam przejmujący ból. Dlaczego ona to zrobiła? To była Stara Matka, ktoś jak najważniejsza kobieta w społeczności. Nie nadawałam się do tego plemienia, nie umiałam służyć mężczyznom, byłam niepokorna. Nie znałam języka tych istot, bo zostałam wychowana w plemieniu, w którym porozumiewaliśmy się telepatycznie, bez słów. Zostałam kiedyś porwana przez tutejszą społeczność, ale byłam wychowana jako wolna istota, a w tej społeczności panowali mężczyźni i traktowali samice jako niższy gatunek. Jedyną kobietą, która miała cokolwiek do powiedzenia była ta stara zwana Matką. To samiec, z którym ona była związana dorwał mnie któregoś dnia wraz z innymi mężczyznami i w ten sposób zostało spłodzone dziecko, które miałam w brzuchu. Stara Matka nie mogła już rodzić dzieci i czułam, że gdy mnie zabijała, zrobiła to również z zazdrości.

Osuwałam się plecami po skale na ziemię. Widziałam w swoim ciemnym, czarnym brzuchu wielką, kulistą ranę. Umierałam trzymając się za brzuch. W tym momencie nastąpił jakiś przeskok i znów znalazłam się w tej samej sytuacji – stałam oparta o wysoki głaz, patrzyłam na swoje owłosione ciało i brzuch. Podniosłam głowę i zobaczyłam stojącą przede mną starą Matkę. Postanowiłam zmienić bieg wydarzeń i zanim stara podniosła dzidę, podjęłam decyzję, że odejdę ze społeczności. Spojrzałam na nią. Porozumiewałyśmy się bez słów. Ona mnie zrozumiała i pozwoliła mi odejść. Poszłam do dżungli. Żyłam tam samotnie żywiąc się owocami, bo okolica była bardzo żyzna i było tam wiele drzew owocowych. Umościłam sobie posłanie na niskim drzewie z rozłożystymi gałęziami. Aż przyszedł dzień, w którym urodziłam swoje dziecko.

Wzięłam na ręce dziecko poszłam w kierunku pieczary. Przyczajona za drzewem obserwowałam wejście do pieczara. Była tam przed wejściem wielka półka skalna jak duży plac. Czułam, że dla mnie nie ma powrotu, ale wiedziałam, że dziecko potrzebuje żyć w społeczności... Kiedy zauważyłam, że nikogo nie ma w pobliżu, wybiegłam zza drzewa, ułożyłam dziecko przy wypalonym ognisku i uciekłam chowając się za tym samym drzewem. Widziałam, jak po jakimś czasie ktoś znalazł dziecko. I widziałam, jak przekazują to dziecko starej Matce.

Nie wróciłam już do tej pieczary przez wiele, wiele lat. Żyłam w samotności w dżungli do czasu aż przestałam być płodna, co kojarzyłam z całkowitym ustaniem miesięcznych krwawień. Postanowiłam wtedy wrócić do pieczary. Moje owłosienie było już całkiem białe. Kiedy stanęłam na placu przed jaskinią podbiegły do mnie wszystkie dzieci,  obstąpiły mnie. Kilkoro trzymało mnie za ręce i wprowadziły do wnętrza pieczary. Niektóre tuliły się do mnie i próbowały się na mnie wdrapać. Czułam, że duże wrażenie na nich robiła biel mojego futra,  że budziła ich wielkie zaufanie do mnie. Myślałam, że jedno z tych dzieci jest moje, ale nie zastanawiałam się, które. Dzieci zaprowadziły mnie na legowisko, które pamiętałam, było uznane za „honorowe” jako przeznaczone kiedyś dla osoby… starej Matki. Stara Matka już nie żyła. Dzieci zaprowadziły mnie na to „najlepsze miejsce” w jaskini. Gdy usiadłam na legowisku, dzieci nie odstępując mnie, obsiadły wokół ze wszystkich stron. W pieczarze był czas posiłku. Kobiety i mężczyźni jedli trzymając w dłoniach naczynia w kształcie łupin wielkich orzechów. W tym momencie dorosłe osobniki zaczęły wstawać powoli, zarówno kobiety jak i mężczyźni, podchodzili do mnie wolno i stawiali przede mną miski, kładli owoce i jakieś dary w postaci pokarmu. Od tej chwili, każdego dnia zawsze przy moim legowisku mogłam znaleźć jakieś pożywienie. Śmiałam się w duchu, że to wcale niepotrzebne, bo bardzo lubiłam sama zbierać w dżungli jedzenie, ale rozumiałam, że w ten sposób jest mi okazywane jakieś uczucie – powiedzmy- szacunku.

Żegnam się, ale nie żegnam, lecz tulę się z każdym dzieckiem po kolei. Mam wyruszyć w jakąś podróż. Chciałabym im powiedzieć, że nie odchodzę tym razem, że nie zostawiam ich na długo, lecz będę z nimi zawsze, kiedy tego zapragną, że będę ich odwiedzać w snach, że zawsze poprzez sny będą się mogły ze mną porozumieć… Ale one już nie rozumieją języka telepatii. Zatem tulę się i ściskam je długo, głaszczę i mruczę jakieś dźwięki…

Wyszłam z jaskini na długi spacer w góry. Szłam coraz wyżej i wyżej. Szłam coraz wolniej aż dotarłam do pięknej półki skalnej na wysokości, gdzie dochodziły śnieżne jęzory lodowca. Usiadłam. Z półki rozciągał się przepiękny widok na olbrzymią dolinę, dżunglę, a w oddali widziałam zarys innych gór po przeciwległej stronie dżungli. Siedziałam. Czułam ból w sercu. Patrzyłam na zachodzące Słońce i czułam, że to ono jest moim sercem. Poczułam, że ból w moim sercu jest gorący i w zasadzie staje się przyjemny. Zasnęłam. Umarłam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz