W czasie medytacji - wejścia wewnątrz siebie...
w nocy z 21. na 22. grudnia
przeżyłam głębokie, trudne, ale i piękne doświadczenie...
w nocy z 21. na 22. grudnia
przeżyłam głębokie, trudne, ale i piękne doświadczenie...
1) Poczułam wibracje serca. Skupiłam się na nich... i rozpoznałam wewnętrzną intencję duszy: jestem w służbie… Jedni. Miałam utrzymywać tę rozpoznaną, przypomnianą intencję, mimo całego zalewu myśli, które przepływały przez mój umysł; latały wokół... te, co inni wysyłają do różnych nadawców oraz pod moim adresem. Jest ich zawsze pełno wszędzie, ale tym razem były odczuwałam je bardzo intensywnie… Mój umysł wyłapywał te myśli, które jeszcze w jakiś sposób rezonowaly z wibracjami i emocjami zapisanymi w moim ciele jako węzełki. Przyglądałam się im, gdy supełki rozwiązywałam, myśli znikały… gdy znów pojawiały się, wibracje w ciele świadomie "u-elastyczniałam"... Rozwibrowując te węzełki, rozpuszczając ich "twardość"… rozwiązując. I utrzymywałam tylko te myśli, które przejawiały się poprzez serce - coś jak intencje mojej duszy.
Mam ufać, całkowicie ufać w wewnętrzne prowadzenie duszy, w to, co czuję w sercu i w ciele. Wszystko, co robię jest doskonałe, nawet jeśli jest to trudne dla mnie i dla innych z jakichś powodów. Mam w pełni akceptować to, co się przeze mnie przejawia bez względu na to, jak to oceniają i odbierają inni. Mam ufać nawet, gdyby mnie wszyscy odrzucili. To wszystko już wcześniej wiedziałam, - to była wiedza i informacje, które już do mnie docierały, ale teraz świadomie dokonywałam jeszcze głębszych zmian w polu energetyczno-fizycznym mojego ciała. To było coś, jak kolejne "umieranie", konieczne do przetransformowania struktury Kwiatu Życia, a latające wokół i przeze mnie myśli próbowały zatrzymać ten proces. W pewnym momencie czułam jak moje ciało wibruje różnymi częstotliwościami - różnymi emocjami i próbuje je ze sobą harmonizować. Trwało to długo i nie było łatwe. Gdy ciało uspokoiło się, wypełniło mnie uczucie miłości; w sercu i całym ciele... i wy-promieniowywało tę miłość... Wydawałam z siebie nowe, dziwne dźwięki których uczyłam się przez ostatni rok, a może i dłużej… do których przygotowywałam moje ciało. Śpiewałam cichutko czując ogromną potrzebę wydawania tych dźwięków serca i odczuwania ich wibracji; wibracji, która harmonizuje w ciele te wszystkie, czasem bardzo różne od siebie częstotliwości kosmiczne. Doświadczałam także bycia świadomą i mocno osadzoną w tu i teraz. Było to intensywne i potrzebowałam odpocząć. Moje ciało uspokoiło się na pewien czas, chociaż wiedziałam, że ten proces będzie toczył się dalej, że to nie koniec.
2)
Zaczęłam powoli czuć, wokół mnie pojawiła się nowa energia i wnikała w moje ciało. Czułam, jakbym zbierała na swoje ciało cały ból, jaki doznała ludzkość (?) w całej historii w tym świecie albo jaki jest u podstaw "struktury" i/lub "natury tego świata... Zwracając się do Bogini Matki, która stworzyła Ziemię czułam, że oddaję jej, przekazuję energię tego całego bólu, który przepływał przez moje ciało. W jakiejś mierze był to także ból, ktory wypływał z innych ludzi, ale był także moim bólem. Jakbym w ten sposób "uwalniała" siebie w innych i innych w sobie. W tym momencie powróciło przypomnienie o 13. Matce Klanowej, która odebrała od swoich 12. Sióstr ich wszystkie doświadczenia, jakich kiedykolwiek doznały. Były to uczucia i emocje o bardzo zróżnicowanym zakresie częstotliwości, jednak dominującym był ból. I to nie tyle fizyczny, nawet bardziej ten mentalno-psychiczny.
(Pamiętałam, że po przyjęciu tych doświadczeń od swoich Sióstr, 13. Matka Klanowa urodziła Kryształową Czaszkę...)
Przyjmując te doświadczenia odczuwałam coraz mocniejsze wibracje w ciele... te, które moglibyśmy określić jako piękne i cudowne, ale przede wszystkim także te bardzo trudne i związane z ogromnym bólem i cierpieniem. Przyjmowałam te wibracje w siebie z intencją przesyłania i oddawania ich Matce Ziemi - tej, która stworzyła Ziemię. Cały czas śpiewałam, raz ciszej, raz głośniej… wydawałam z siebie dzwięki serca. Czułam potrzebę, by z serca i poprzez serce dzwięki te "uzdrawiały", uwalniały i harmonizowały moje ciało rozwibrowane tak ogromnie zróżnicowanymi częstotliwościami różnych doświadczeń moich sióstr... i braci na Ziemi. Tych wszystkich doświadczeń, które stworzyła Matka Ziemi. I znów na chwilę ciało się uspokoiło, gdy energie zostały przesłane bogini Matce. Znów wiedziałam, że to nie koniec, że czeka mnie coś jeszcze - dalszy etap… Spokojnie oddychałam i czułam swoje serce, jak promieniuje z niego energia i wypełnia moje ciało na jego wszystkich poziomach.
3)
Znów intensywniej poczułam swój lotos serca, który pragnął wydawać dzwięki najczystszej, wszechogarniającej miłości. Zaczęłam śpiewać. Śpiewałam po kolei różne pieśni, takie których kiedyś się nauczyłam, takie które do mnie kiedyś przyszły ("z kosmosu" mojego głębokiego wnętrza). Przyjmowałam te wibracje wszechogarniającej miłości, by mogły być wyśpiewane przez moją duszę, poprzez moje serce i ciało, dla uzdowienia mnie samej w innych i innych we mnie… i naszego łączenia się w Jedno lub w Jednym... I nagle znów poczułam ogromne poruszenie w moim ciele na wszystkich jego poziomach. Tym razem... cały ból, całe tak zwane zło czy cierpienie zaczęłam przyjmować w siebie jako... matka, która je stworzyła. Pamiętałam w tym momencie, że jestem w służbie Jedni, że moje ciało ofiarowałam do uwolnienia w sobie tych wszystkich wzorców, które je powodowały. Moje ciało wibrowało... Trzymałam się dłonią za twarz i poruszałam szczęką jakbym masowała zastałe w niej struktury, które blokowały pewne energie w moim ciele... W tym momencie wszedł i podszedł do mnie J. Chciał mi pomóc. Wiedziałam, że wydawało mu się, że zbyt cierpię, dlatego delikatnie dotknął moich dłoni, aby zatrzymać to, co się ze mną działo. Wiedziałam, że robi to z miłości, ale jednocześnie wiedziałam, że on nie rozumie wszystkiego, co się ze mną dzieje. I przypomniała mi się przypowieść o człowieku i motylu w kokonie:
Gdy człowiek zobaczył motyla w kokonie, wydawało mu się, że on cierpi i postanowił mu pomóc wydostać się z kokonu. Delikatnie rozerwał kokon. Mimo to motyl nie wylatywał. Wtedy człowiek zwrócił się do motyla:
- Dlaczego nie wychodzisz z kokona? Spójrz, możesz już wylecieć.
- Widzisz, moje skrzydła jeszcze nie wykształtowały się całkowicie. - powiedział motyl. - Potrzebują substancji, która zawarta jest w kokonie. Potrzebują nasycić się nią, by mogły się rozwinąć i bym mógł stać się motylem.
Ale ponieważ czułam miłość do J. i wdzięczność... nawet za to, że nie rozumiał, co się ze mną dzieje w tej chwili, dlatego pozwoliłam mu "pomóc" sobie. Przytuliłam się do J. Na chwilę uspokoiłam się i poczułam, że on także się uspokoił. Wtedy mnie zostawił samą. Gdy J. odszedł, cofnęłam się do momentu przed - zanim on podszedł do mnie. Najpierw potrzebowałam na powrót "skleić rozerwany kokon"...
Moja świadomość znów ekspandowała i zaczęłam przyjmować w siebie energie bólu i cierpienia, które kiedyś stworzyłam starając się roztopić w moim sercu to, co byłam w stanie. Teraz pojawił się w moim sercu dźwięk, który pomagał mi zaabsorbować te częstotliwości w sobie i harmonizować w sobie tę ogromną różnorodność częstotliwości kosmiczno-ziemskich energii. Przyjęłam całkowitą odpowiedzialność za to, co "stworzyłam" czy raczej za to co przejawiało się w tym świecie. Tak... przyjmuję wszystko... Kiedyś wierzyłam, że właśnie to i jedynie to jest prawdziwe. A to była iluzja.
Nie znaczy to, że jestem tą boginią, która stworzyła wszystko, ale na jakimś poziomie poszerzonej świadomości nią TAKŻE JESTEM.
Powoli dochodziłam "do siebie". Ciało było tak rozwibrowane, że potrzebowałam czasu, by się na powrót całkowicie scaliło i zharmonizowało...
Miałam w sobie niesamowity wręcz spokój, pokój. Byłam miłością i zrozumieniem. Czułam wdzięczność za to, co się wydarzyło. I ufność w wewnętrze prowadzenie duszy...
Pamiętam różne swoje dotychczasowe doświadczenia z medytacji - wglądów w siebie. Kiedyś poczułam współodpowiedzialność za to, co tworzyłam wraz z innymi (to było prostsze). Łączyłam się kiedyś ze świadomością matki odrzuconej przez swoje dzieci, matki zabijającej z rozpaczy swoje dzieci, dzieci zabijających swoją matkę, łączyłam się ze świadomością Matki Galaktyki, która rodzi i pochłania gwiazdy, mgławice i wszelkich jej 'potomków'. Tamto doświadczenie było bardziej odczuwane na poziomie energetycznych transformacji procesów tworzena i anihilacji, narodzin i umierania... A teraz połączyłam się ze świadomością matki przyjmując całkowitą odpowiedzialność za to, co stworzyła. Choć przecież w tym życiu nie mam swoich "własnych" (biologicznie) dzieci i nie stworzyłam w tym życiu wszystkiego...
Jestem w służbie Jedni i mam robić to, co robię w pełnym zaufaniu do wewnętrznego prowadzenia. Czułam i jestem świadoma, że niektórzy ludzie mogą tego nie rozumieć; że mogą oceniać mnie i moje działania na różne sposoby. Lecz mam pozostać w całkowitej ufności w wewnętrzne prowadzenie duszy. Poczułam niemal fizycznie połączenie ze wszystkimi ludźmi oraz ze wszystkim, co istnieje na Ziemi... znów poczułam wszechogarniającą miłość, spokój i harmonię. I ogromną wdzięczność. Ufam, ufam, ufam... że wszystkie moje działania i nie-działania są doskonałe; w służbie poszerzania świadomości, abyśmy mogli powrócić w harmonii do świadomości Jedni - ci wszyscy, którzy są na to gotowi.
I odczułam w sobie ogromną zmianę... jakkolwiek, ktokolwiek może to rozumieć... Teraz mogę istnieć, działać, nie-działać już zupełnie inaczej, jak dotychczas.
Dziękuję, dziękuję, dziękuję...
Wszystko, czego doświadczam jest doskonałe... tu i teraz.
Prowadzą mnie nasi Przodkowie - my sami z innych światów czy wymiarowości.
Moje życie jest procesem... zmiennym, raz bardziej, raz mniej dynamicznym... samopoznania...